Czy kiedykolwiek stanęliście przed dylematem, jak nazwać kogoś, kto prowadzi humanistyczny pogrzeb? Pewnie nie, bo i po co, dopóki życie nie zaskoczy nas nagłą koniecznością podjęcia takich decyzji. Właśnie wtedy, w tym delikatnym momencie, okazuje się, że nazewnictwo może być zaskakująco skomplikowane. Jako ktoś, kto zajmuje się tworzeniem ceremonii humanistycznych, mogę śmiało przyznać – żadne z istniejących określeń nie do końca mi odpowiada. A oto dlaczego.
Mistrz ceremonii? Odpada.
Najczęściej używane określenie to „mistrz ceremonii”. Wydaje się neutralne, nawet odrobinę majestatyczne. Ale kiedy przychodzi co do czego, czuję, że ten tytuł kłuje w oczy. „Mistrz” brzmi jak ktoś, kto zarządza sytuacją, kto dzierży symboliczną laskę i kontroluje przebieg wydarzeń. Ja jednak nie jestem reżyserem. Moja praca to nie inscenizacja ani triumfalny marsz – to cicha obecność, wyciągnięta dłoń, czasem dyskretne skinienie głową. „Mistrz ceremonii” buduje dystans, a ja chciałbym być jak najbliżej, niemal niewidoczny, jakby moja obecność była naturalna jak oddech.
Rytualista? Ceremonialista? Słowa z teatru.
Inne propozycje krążące po branży to „rytualista” czy „ceremonialista”. Pięknie brzmią, prawda? Elegancko, niemal poetycko. Niestety, brzmią też sztucznie, jakby zostały wykrojone na miarę do scenografii teatralnej. Może to przez to jednoznaczne skojarzenie z „Mentalistą” – widzę oczami wyobraźni postać w białym garniturze, manipulującą emocjami tłumu jak w taniej psychodramie. A przecież pogrzeb to nie spektakl, nie maskarada ani magiczna sztuczka. To akt najwyższej intymności, a nie przestrzeń do efektownego widowiska.
Architekt rytuału? Zbyt techniczne, zbyt zimne.
Czasem ktoś proponuje „architekta rytuału”. Brzmi to nowocześnie, oryginalnie, prawda? Problem w tym, że architektura kojarzy mi się z czymś chłodnym, stabilnym, niemal matematycznie zaplanowanym. A to, co robię, nie ma w sobie nic z twardych linii projektów. Nie tworzę sztywnych planów – raczej zbieram wspomnienia jak kolorowe nici i tkam z nich opowieść o tym, kto odszedł. Wybieram gesty, symbole, słowa, muzykę, które niosą znaczenie. Jestem może bardziej jak intymny kronikarz, niż konstruktor. „Architektura” rytuałów to za dużo stali i szkła, a za mało czułości.
Ceremoniariusz? Relikt z zamierzchłej przeszłości.
A co z „ceremoniariuszem”? Słowo pełne staroświeckiego uroku, trochę jakby wyjęte z książki o pradawnych obrzędach. Ale w ustach brzmi ciężko, jak klucz, który nie pasuje do nowoczesnego zamka. Język to żywa materia, nie cierpi nadmiaru kurzu, a „ceremoniariusz” brzmi, jakby przetrwał w jakiejś zakurzonej piwnicy, czekając na swoje pięć minut. Tylko że te minuty nigdy nie nadejdą, bo ta rola jest znacznie bardziej intymna, znacznie bardziej ludzka, niż pozwala na to taka archaiczna nazwa.
Celebrant? Sucho i obco.
Kolejną opcją, którą czasami słyszę, jest celebrant. To słowo jest zapożyczone z angielskiego i faktycznie w innych językach, takich jak angielski czy rosyjski („церемониймейстер”), nie brzmi dla mnie tak źle. Jednak w polskim? Celebrant brzmi dla mnie zbyt sucho, formalnie, prawie biurokratycznie. Jakby był to ktoś, kto wykonuje pewien zawód mechanicznie, a nie z pasją i zaangażowaniem. Brak mu ciepła i bliskości, które są przecież kluczowe w tak trudnych momentach.
Celebrans – patos i ciężar przeszłości.
Słowo „celebrans” kusi swoją łacińską prostotą, a jednocześnie brzmi dostojnie, jak ktoś, kto z namaszczeniem prowadzi przez ważne chwile. Jednak czy to naprawdę odpowiednie określenie na osobę prowadzącą humanistyczny pogrzeb? Nawet słownik języka polskiego wskazuje na jego powiązania z kościelnym ceremoniałem. W moich uszach brzmi ono archaicznie, jak echo dawnej epoki – piękne, ale już nieaktualne. Zamiast budować most do współczesności, zostawia nas w chłodnym półmroku przeszłości. A przecież ja nie chcę być kimś wyniosłym, kto „celebruje” – chcę być kimś bliskim, kto pomaga pożegnać.
A może: Towarzysz?
Z wielu słów, które przewinęły się przez moją głowę – powiernik, partner, pomocnik, opiekun, pośrednik, mediator, ogniwo – to właśnie „towarzysz” wydaje mi się najbliższy temu, kim naprawdę chcę być w swojej roli. Towarzysz to ktoś, kto jest obok, kto wspiera bez narzucania się, kto idzie ramię w ramię przez trudne chwile, będąc jednocześnie opoką i cieniem – obecnym, ale nie przytłaczającym.
Może moje zamiłowanie do tego słowa ma związek z tym, kim jestem. Według testu osobowości jestem klasycznym „Pośrednikiem” (INFP). Idealistycznym, pełnym empatii, pragnącym głębokich, autentycznych relacji. Takim, który z natury łączy, pomaga i czuje powołanie, by być wsparciem dla innych. A jednak czasem, jak to Pośrednicy, czuję się niewidzialna – bo właśnie tak działa towarzysz: dyskretnie, delikatnie, bez wielkich gestów, które rozpraszają uwagę.
Być towarzyszem to tworzyć przestrzeń, w której ktoś może odnaleźć swoje uczucia i przeżyć je w spokoju. To nie tytuł, ale postawa, którą noszę w sobie, i to, co najbardziej oddaje sens tego, kim chcę być w takich chwilach. Może to właśnie dlatego „towarzysz” tak bardzo mi pasuje – niesie bliskość i prostotę, a jednocześnie zawiera w sobie wszystko to, co najważniejsze.
Towarzysz ceremonii? Towarzysz funeralny?
„Towarzysz” wydaje się idealnym słowem – prostym, ciepłym, pełnym bliskości i sensu. Towarzyszenie to przecież esencja tego, co robię: być obok, wspierać, nie narzucać się, ale też nie znikać, gdy jestem potrzebny. A jednak, gdy dodam do tego „funeralny” albo „ceremonii humanistycznej”, coś się gubi. Słowo, które miało być naturalne, jakby za bardzo się usztywnia, brzmi formalnie, trochę obco.
Może problem tkwi w tym, że próba doprecyzowania roli odbiera „towarzyszowi” jego delikatność. Wprowadza do tej intymnej relacji dystans i sprawia, że staje się zbyt zawodowy, jakby był funkcją, a nie człowiekiem. A przecież w mojej pracy chodzi o człowieczeństwo, o te kruche momenty, w których obecność liczy się bardziej niż tytuł.
„Towarzysz” to słowo, które do mnie pasuje, bo łączy się z tym, kim jestem – osobą, która z natury jest „pośrednikiem”. Moim zadaniem jest budowanie mostów między emocjami, gestami i wspomnieniami. Ale czy jest sens dodawać do tego coś więcej? Może wystarczy być po prostu towarzyszem – tym, kto cicho i z empatią pomaga przejść przez to, co najtrudniejsze. Bez zbędnych przymiotników.
Czy kiedyś znajdę odpowiednie słowo?
Może kiedyś z nieba spadnie mi odpowiednia nazwa – prosta, a zarazem pojemna, pełna tego delikatnego sensu, który kryje się w mojej pracy. „Towarzysz ceremonii”? „Przewodnik pożegnania”? Sam nie wiem. Ale wierzę, że gdzieś w głębinach naszego języka tkwi to jedno idealne określenie, czekające na odkrycie. Polszczyzna jest przecież jak ocean, pełna skarbów, trzeba tylko wiedzieć, gdzie zanurkować.
Na razie jednak pozostaję tym, kim jestem – człowiekiem, który wspiera, towarzyszy i pomaga, bez zbędnych tytułów, bez sztucznego patosu. Bo w tej roli nie chodzi o nazwy, tylko o bliskość, empatię, uważność. O te małe, kruche chwile, kiedy obecność drugiego człowieka jest wszystkim, czego potrzeba.
„Szukając słowa”
Szukam w nieistnieniu,
między wydechami a zapachem mchu,
czego nie widzi oko,
co nie poddaje się dotykowi.
Czuję to w ciszy,
w niezauważalnych falach myśli,
gdzie słowa jeszcze niechętne,
jak dotyk cienia na skórze,
siedzą cicho, nieodgadnione.
Mówię, ale nie do końca,
bo to, co wołam, nie ma kształtu,
jest iskrą jeszcze bez blasku,
naczyniem bez imienia.
Język nie nadąża,
choć palce drżą,
szukając tego,
czego nie uchwycą.
A ono zostaje,
głuche i obecne,
tam, gdzie wszystko jest,
ale nic nie zostało jeszcze powiedziane.